Czas na mojego drugiego faworyta z kosmetycznego boxa Pure Beauty, którego zawartość jakiś czas temu Wam pokazywałam. I tutaj uwierzcie mi, że sama jestem w szoku.

Otóż w pudełku znalazłam suchy olejek do ciała anti-cellulite Bodyboom.

Nigdy w życiu bym nie powiedziała, że po tego typu kosmetyk kiedykolwiek sięgnę. Za tymi olejkowatymi preparatami np. do twarzy nie przepadam, ale do ciała postanowiłam się wreszcie przełamać.

Stworzony został na bazie składników pochodzenia naturalnego i wegańskiej receptury przyjaznej skórze i środowisku. 
 
Nie ma tutaj nic pochodzenia zwierzęcego. Główny prym wiodą tutaj 3 składniki: 

1. olej abisyński, który dba o sprężystość skóry i regeneruje,

2. kawa robusta (zwana również kongijską), która wywodzi się z przede wszystkim z Afryki, ale uprawiana jest również w innych regionach świata o ciepłym klimacie. Ma pobudzać i wygładzać skórę,

3. olej perilla ma za zadanie zmiękczać i ujędrniać.

Bardzo podoba mi się buteleczka. Generalnie szata graficzna chyba każdego kosmetyku Bodyboom przyciąga oko. Jak nie Wasze, to moje na pewno. Jest po prostu skromna. Już samo logo tej marki od zawsze moją uwagę przykuwało.

Plusem w przypadku tego olejku jest to, że posiada pompkę, dzięki której bardzo szybko i wygodnie możemy wydobywać zawartość. No i po butelce nie będzie ściekać, a tego w przypadku olejkowych kosmetyków wręcz nie cierpię. Konsystencja jest w porządku. Ciut lejąca, ale da się to ogarnąć. Wystarczy ilość odpowiednio wyważyć na dłoń i od razu przejść do smarowania ciała.

Przede wszystkim nie jest gęsta, dlatego nie zacina pompki. Jednak pamiętajmy w dalszym ciągu o tym, że mówimy o olejku, więc cóż no jest tłustawo.

Zapach jest przepiękny, lekko słodkawy. Początkowo skojarzył mi się z gumą balonową.

Jakie daje nam efekty?

Powiem Wam tak: nigdy nie czaiłam fenomenu zwrotu „suchy olejek”. Bo jak może być suchy, jak ma płynną postać. Ale tu raczej chodzi o to, że jak się nim nasmarujemy to raz - szybko się wchłania, a dwa - nie pozostawia tej nadmiernie tłustej warstwy. I to nawilżenie zostaje na dłużej, niż np. po zastosowaniu balsamu do ciała. No ok, jest lekko tłusto, nie powiem, że nie, ale przede wszystkim skóra się nie lepi i to chyba tutaj tkwi sęk tych suchych olejków. Trzeba kilka minut odczekać nim się odpowiednio wchłonie, ale to jest naprawdę świetny produkt. I sprawia takie przyjemne uczucie. Skóra nie jest napięta. Jest miękka, nawilżona i pachnąca. Poza tym nakładając tego typu kosmetyk na ciało jednocześnie wykonujemy sobie masaż i tym samym poprawiamy krążenie. Jak dla mnie jest on wydajny. Stosuję kilka razy w tygodniu na przemian z balsamem. Jedyne, czego mogę się czepić to to, że z tym cellulitem to tak nie za bardzo pykło. Może z czasem będzie mniejszy, może schodzi, a ja jeszcze póki co tego nie widzę. I jakoś nie do końca jestem do tego przekonana, że z tym olejkiem pozbędziemy się tego dziadostwa. Może bardziej go zniwelujemy, ale walki z nim raczej nie wygramy. 

Ale spróbujcie. Ja swoją barierę do suchych olejków przełamałam. Ba. Nawet Wam tak po cichaczu powiem, że chyba częściej będę po nie sięgać, niż po balsamy.

4 komentarze:

  1. Kiedyś też nie lubiłam żadnych oleistych formuł - gdziekolwiek na ciele. No po prostu nie i już. Teraz zauważyłam że jesienią i zimą są całkiem przyjemne i sama po nie sięgam. Zdecydowanie jednak wieczorem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wieczorem najlepiej, bo jednak jakby nie patrzeć trzeba kilku/ kilkunastu minut na wchłonięcie się kosmetyku. A rano, przynajmniej w moim przypadku, jest taki ogień i turbo-armageddon w głowie i nogach, że na takie procedury nie miałabym czasu 😋

      Usuń
  2. Na cellulit to chyba nie ma cudownych kosmetyków, choć takowe coś tam może pomagają. Tak czy siak, polubiłam się z tym olejkiem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Osobiście nie cierpię olejków, ale ten zrobił na mnie wrażenie, bo ta warstwa tłusta znika momentalnie i skóra jest fajna w dotyku.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję Ci bardzo za Twój komentarz.